środa, 2 lipca 2014

Dzień Dziennikarza Sportowego, czyli wilka zawsze ciągnie do lasu

2 lipca to Dzień Dziennikarza Sportowego. Działam w branży już kilkanaście lat, ale w sumie całkiem niedawno dowiedziałem się, że takowe święto w ogóle mamy. Przeleję trochę refleksji na temat zawodu.
Podczas roboty - wywiadu pomeczowego ze Sławomirem Majakiem, byłym trenerem piłkarzy Orlicza Suchedniów. 
To zajęcie różnie traktują czytelnicy, kibice, sportowcy, sami dziennikarze. W społeczeństwie jest jeszcze mocno niedoceniane. Fakt, nie ratujemy ludzi, nie gasimy pożarów, nie łapiemy złodziei, nie wymieniamy okien, elewacji, nie kładziemy asfaltu, nie robimy jeszcze wielu innych rzeczy, z których potem korzysta całe społeczeństwo. Z drugiej strony bez nas chyba jednak sport nie miałby większego sensu, stałby się taką wewnętrzną zabawą dla hermetycznego środowiska. Znającego się wzajemnie, ale nieznanego szerszej publice. W gruncie rzeczy robota dziennikarza sportowego jest jednak potrzebna, niezależnie od tego czy ktoś jest Szpakowskim, czy opisującym ligi amatorskie w biednym powiecie na prowincji. Jeden i drugi ma do wykonania to samo, choć w innej otoczce.
Myślę, że w swojej pracy miałem akurat to szczęście, że musiałem ją wykonywać w różnej że tak powiem scenerii. W ciągu kilkunastu godzin lądowałem np. z biura prasowego Stadionu Śląskiego (jakąś dekadę temu często jeździłem tam na mecze międzypaństwowe Polaków) na stadion Orlicza przy Sportowej w Suchedniowie, gdzie składy do dziś przepisuje się w budce spikerskiej Zdziśka Włodarczyka. Takich kontrastów mógłbym wymienić wiele. Raz warunki były komfortowe, częściej człowiek notował wszystko gdzieś na kolanie, w zimnie, deszczu, deszczu ze śniegiem, upale. Korzystam z facebooków, innych społecznościowo-internetowych wynalazków, ale potrafię poradzić sobie i bez nich. Podobnie inni koledzy w tzw. średnim wieku, pracujący od nastu czy kilkudziesięciu nawet lat. To robota pełna poświęceń - najczęściej cierpią rodziny, brak czasu wolnego, jeśli już jest, to wielu z nas poświęca go na... oglądanie meczy w tv. Mam to szczęście, że posiadam kochającą, wyrozumiałą rodzinkę, która jakoś wytrzymuje specyfikę mojej pracy. Pewnie moje kobiety przyzwyczaiły się do nienormowanego czasu działania, wypadów w weekendy, ślęczenia wieczorami przy kompie, "wiszenia" na telefonie. Znam jednak i takich kolegów, którym życie rodzinne z powodu ich pasji trochę się komplikuje...
Wracając z Ostródy (mecz Granatu o drugą ligę), w autokarze pisałem szybko relację z meczu w momencie, gdy padała już bateria w laptopie. Zdążyłem wysłać maila do redakcji w ostatniej chwili, prawie tak jak wczoraj Argentyna pokonała Szwajcarów na Mundialu w końcówce dogrywki. Emocje najpierw w meczu, potem po nim. Nawet jak po takim wszystkim człowiek chciałby się nabzdryngolić, to... nie ma siły i zasypia. Też jest trudno, bo myśli, akcje, strzały, gole, wypowiedzi, kołaczą się jeszcze w głowie. - Kurwa, czy nie pomyliłem zmiany w składzie, czy wymieniłem wszystkich, którzy dostali kartki - rozpamiętuję często po oddaniu relacji. Niby pierdoły, ale zaprzątają głowę do następnego dnia. Internet w ostatnich latach pomaga szybciej przekazać newsa, coraz częściej sam wynik, ale trochę psuje robotę. Czytelnik już nie czeka z niecierpliwością na poniedziałkowe gazety, przeczyta w sieci w niedzielę wieczorem, ktoś rzuci mu linka na facebooku. Zmienia się specyfika. Treść ubożeje, liczy się szybkość, zdjęcie i następny news. Nie pochwalam tego, ale i nie zatrzymam. Taki znak czasu. Kto się nie przystosuje, wypada z obiegu.
Często jest tak, że napiszesz - tobie tak może się wydawać - fajną relację, ale jeden błąd zapieprzy wszystko. Internauta wytknie, skomentuje, inni też z tobą "pojadą" - raz łagodniej, kiedy indziej jak z "furą gnoju". Potrzeba maksymalnej koncentracji, uwagi. Trudno je wpasować do szybkiego tempa pracy, codzienności, pogodzić wszystko. Czytelnika gówno to później interesuje. Prawie zawsze cztery godziny intensywnej roboty w niedziele kosztują mnie więcej energii niż poniedziałek i wtorek razem wzięte. To nie jest praca "od do", ale czy w tych czasach w ogóle taką jeszcze znajdziemy (oprócz tej na urzędniczych, państwowych posadkach).
Dziennikarstwo sportowe uczy samoorganizacji, konsekwencji, systematyczności. Jak już się tego podejmujesz, to na... amen. Nie ma tak, że jeden weekend popracuję na pełnych obrotach, a drugi zrobię sobie wolny, otworzę piwko nad brzegiem zalewu i będę miał wszystko w dupie. W trakcie piłkarskiego sezonu trzeba o tym zapomnieć. To jest wyrzeczenie, myślę, że niewielu dzisiejszych 20-latków, marzących o tej pracy, w gruncie rzeczy jest na to przygotowanych. To już kwestia charakteru, z tym się trzeba urodzić. W przeciwnym razie człowiek staje się wiecznie zmęczonym wyrobnikiem-męczennikiem. Umiejętność przelania na papier tego co się zaobserwuje, pracy pod presją czasu, w stanie gotowości pod telefonem - to staje się codziennością. Ileż razy bywało tak, że baterie w telefonie padały, kończyła się cierpliwość naczelnych, kierowników, redaktorów prowadzących. To jest trochę tak, gdybyś wykonywał rzut karny dla swej drużyny w ostatniej minucie, a od tego, czy trafisz, zależy los zespołu w rozgrywkach. Wyślesz tekst minutę później i... drukarnia nalicza redakcji kary za spóźnione wysłanie gazety. Cierpi w ostateczności twoja kieszeń, a przecież nie wszystko zależy od ciebie. Czy ktoś odbierze telefon o tej i o tej porze, czy zostawi notatki z meczu w samochodzie, czy drużyna jest na kolacji wyjazdowej, czy twój transport nie spóźni się gdzieś po drodze, czy nie dostaniesz wieści o pilnej sprawie rodzinnej? Nie wszystko można zaplanować, przewidzieć, choćbyś nie wiem jak mocny w samoorganizacji był. To robota, której nie sposób porównać tak naprawdę z żadną inną. Wiele zależy od ciebie, ale też i w wielu sprawach to ty jesteś zależny od innych. Bywają weekendy "spokojniejsze", ale i takie, gdy non stop działa się na pełnych obrotach, śpiąc mało, potem czujesz się gorzej, niż na kacu po imprezie. Wszystko rekompensuje widok arta w gazecie, "kilkalność" w internecie. Czujesz, że robotę twoją ktoś zauważa. Nie musi nawet jej chwalić. To ostatnie najbardziej nie służy dziennikarzowi sportowemu. Słysząc za dużo pochlebstw rozleniwia się, "ważnieje" a to raczej źle zwiastuje na przyszłość. Z tą profesją się człowiek rodzi, gdy już ona w ciebie wsiąknie, to zostaje na zawsze. Nawet, jeśli nie wykonujesz tej roboty etatowo, tylko dodatkowo. Nawet, jeśli zajmujesz się zawodowo jeszcze czymś innym. Sport, chęć pisania o nim, komentowania, fotografowania wydarzeń, żyje w tobie cały czas. Nie pamiętam już, kiedy obejrzałem na żywo jakiś mecz tak normalnie, zawsze ciągnie człowieka do oceniania, komentowania, pisania przemyśleń na papier czy w necie. Wilka zawsze będzie ciągnąć do lasu.

PLUSY PRACY W ZAWODZIE DZIENNIKARZA SPORTOWEGO
- nie ma nudy, jesteś w tzw. ruchu, między ludźmi
- podróżujesz po regionie, kraju, zagranicy. Podróże kształcą
- masz świadomość misji, pomagasz przeżywać kibicowi, czytelnikowi mecz, wydarzenie po swojemu, jeszcze raz, po opuszczeniu stadionu, hali czy innej areny
- praca pod presją czasu - to się może przydać, gdy np. zmienisz zawód na inny
- uodparniasz się na stres
- poznajesz różnych sportowców, mniej lub bardziej znanych
- każdy obejrzany, zrelacjonowany mecz daje ci większą wiedzę
MINUSY
- najwięcej pracy w weekendy, cierpi życie rodzinne, towarzyskie
- nienormowany czas pracy - raz 3 godziny, innym razem 16 dziennie!
- skłonność do... alkoholizmu oraz innych pokus (zależy od charakteru człowieka)
- uzależnienie od innych czynników - od pogody, zdarzeń losowych po nastrój rozmówcy
- niezrozumienie społeczne (cóż taki pismak ma za robotę, siedzi tylko przy komputerze i klika, albo robi notatki w kajecie)
- niskie zarobki (praca wciąż słabo doceniana, ale to chyba taki urok tego zawodu).
Koledzy po piórze, dopiszcie sobie swoje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz