poniedziałek, 23 grudnia 2013

Talenty zmarnowane, nieodkryte i przepite

Zbierałem się do napisania tych wspomnień od lat. Być może święta, jako czas refleksji, wolniejszego tempa, są ku temu najlepszą okazją. Dedykuję poniższe słowa wszystkim chłopakom, którzy w sporcie mogli zaistnieć, a nie dokonali tego. Z różnych powodów.


Wychowałem się w Nowym Odrowążku. Ziemia leży, co ciekawe, na pograniczu trzech gmin (Bliżyna, Stąporkowa, Zagnańska) i powiatów (skarżyskiego, koneckiego i kieleckiego). Administracyjnie „pod Bliżynem i Skarżyskiem”. Do szóstej klasy podstawówki uczyłem się w starym budynku, z kopcącymi się piecami kaflowymi. Na betonowym boisku rozgrywaliśmy mecze „AC Milan – FC Liverpool”. Tymi drugim zespołem nikt nie chciał być. Nic dziwnego, wszak Milan był na przełomie lat 80 i 90 na topie. Dzieciaki wzorowały się na Gulicie, van Bastenie, Rijkaardzie. Starszyzna grywała poza szkołą najczęściej w dwóch miejscach – w rejonie lasów dzielących moją wioskę od sąsiedniego Kucębowa. Mniejsze boisko znajdowało się blisko leśnych bagien. Syf, kiła i mogiła jakby to dziś można określić. Najgorzej było, gdy wieczorem cięły komary. Póki człowiek jeszcze biegał za piłką, nie narzekał tak bardzo. Gorzej było, gdy na chwilę przystanął. Sporo czasu traciło się, szukając piłek w krzakach, wyławiając je z rzeczki. Kosić murawę trzeba było we własnym zakresie. To miejsce lubiliśmy jeszcze z jednego powodu – gdy nie graliśmy w piłkę, bawiliśmy się tu w „wojnę w Wietnamie”. Udawaliśmy, że bijemy się dżungli. Każda drużyna chciała być amerykańskimi komandosami, nikt nie miał zamiaru „robić za żółtków”. Położone jakiś kilometr dalej boisko, gdzieś tak o wymiarach 90 na 60 metrów, zarezerwowane było dla starszyzny. Dopiero ci, którzy osiągnęli gdzieś siódmą klasę podstawówki, mogli się tu bardziej wykazać. Chyba, że któryś miał większą smykałkę do piłki, wtedy starszyzna angażowała go w młodszym wieku. Dzieciakom pozostawało kibicowanie. Wielka to była frajda oglądać mecze między wioskami czy nawet stać za bramką w trawie i podawać piłki. Żadne ligowe ani nawet LZS-owskie rozgrywki nie miały tu miejsca. Każdy lubił przyjść, pograć, pośmiać się, pożartować, wypić coś mocniejszego. W przyległym do lasu stepie człowiek nie tylko obcował z piłką. W pewnym sensie uczył się życia, rywalizacji. Piłka wcale nie chodziła jak po dywanie. Plac był nierówny, trzeba było uważać na nogi i... bramki zbite z drewnianych słupów. Jeden z mieszkańców wsi zimą wyciągał bramki, bo były mu potrzebne do palenia w piecu. Wiosną młoda ekipa wbijała następne i tak w kółko. Gra na tzw. posadzie była przyjemnością, ale i szkołą przetrwania, samodzielności. Chciałeś zagrać, najpierw musiałeś napompować piłkę, postawić te nieszczęsne bramki, w starszym wieku chwycić za kosę, wyciągnąć z ziemi wystające kamienie, zorganizować piasek do posypania linii itp. Nawet nie myśleliśmy o tym, że można iść gdzieś do klubowego magazynku, wziąć pierwszą lepszą „gałę”, pokopać i odnieść jakby nigdy nic. PIŁKA TO BYŁA ŚWIĘTOŚĆ. Zanim jakaś wylądowała w koszu, kilkukrotnie się ją kleiło, szyło. Zwykle bywało tak, że kilkunastu chłopa zrzucało się na porządną piłkę i co tydzień któryś szczęśliwiec dostawał ją na przechowanie. W ciągu tygodnia grywaliśmy rzadziej, przeważnie w niedzielne popołudnia. W czasie wakacji spędzało się tam prawie każde popołudnie, aż do wieczora. Gdy już piłki nie było widać, zwijaliśmy się do domów, opędzając od komarów. Do pokonania był ten kilometr, można było jeszcze pogadać – o szkole, o dziewczynach, o meczach, prawie o wszystkim. To klepisko, gdzie wiele lat wcześniej wypasano krowy, integrowało nas jak chyba nic innego. Jak żaden dzisiejszy facebook czy inny społecznościowy wynalazek. Największy problem mieli ci, którzy musieli pomagać jeszcze rodzicom czy dziadkom w polu. Trzeba było się nagimnastykować, żeby znaleźć wolną godzinkę na ukochaną piłeczkę. Dla chcącego nie było jednak nic trudnego. Tak naprawdę nabywaliśmy pewnej zwinności, sprawności fizycznej w naturalny sposób. Gdyby jakikolwiek trener klubowy dostał dziś taki gotowy „materiał” mógłby klaskać uszami ze szczęścia. Robiliśmy to co lubiliśmy, jeszcze z pożytkiem dla własnego zdrowia. Taktyki nie miał nas kto tam nauczyć, graliśmy tak, jak podpatrzyliśmy w telewizji czy jeszcze gdzieś indziej. Każdy korzystał z talentu, który mu Bozia dała. Jednym większy, innym mniejszy. Z perspektywy czasu myślę, że być może akurat u nas zabrakło człowieka – starszego, miłośnika sportu, który chciałby akurat z dziatwą jeździć po różnych dzikich turniejach, polecić danego chłopaka jakiemuś klubowemu trenerowi. Dziś można by powiedzieć – menedżera i pasjonata w jednym. Starsi byli zwykle zafrasowani swoimi sprawami. Owszem, kibicowali, gadali dużo o piłce, ale nie szło to w parze z czynami i nikt nie miał zmysłu organizacyjnego. My byliśmy za młodzi, jako nastolatkowie mogliśmy co najwyżej umówić meczyk z chłopakami z sąsiedniego Sorbina, Świerczowa czy Szałasu. Umawialiśmy się np. pod kościołem, wracając autobusem ze szkoły ze Skarżyska. Pierwsze telefony komórkowe we wsi pojawiły się około 1999 roku, o internecie to już w ogóle nikt nie słyszał. Ja się z nim zetknąłem bynajmniej pierwszy raz na studiach w Kielcach rok później... Na tzw. posadzie grywałem jeszcze po maturze. Potem wyprowadziłem się z rodziną do Skarżyska, inni gdzieś powyjeżdżali za chlebem. Jedni jakoś poukładali sobie życie, inni do tej pory mają z tym problem. Ilu wśród nich było talentów? Zmarnowanych, albo inaczej – nieodkrytych? Tego się nigdy nie dowiedzieliśmy, bo nieliczni próbowali coś działać w klubach, nie zaistnieli w nich z różnych powodów, czasami obiektywnych, jak konieczność popołudniowego dojeżdżania tych dwudziestu paru kilometrów na treningi. Wtedy czas był na piłkę, nie było na szkołę. Coś zawsze cierpiało. Pewnie tych talentów moglibyśmy poszukać wśród dzisiejszych murarzy, zbrojarzy, drwali, policjantów, żołnierzy, rolników, posiadających własne firmy. W piłce nie zaistnieli, lecz jestem przekonany, że charakter jaki wynieśli z „posady” procentuje do dziś w tym, co robią. Ja mogę śmiało powiedzieć, że gdyby nie to klepisko, być może dzisiaj nie zajmowałbym się tym, czym się zajmuję. Nieodkrytych talentów pewnie moglibyśmy poszukać też i wśród tych, którzy w danym momencie życia wypili jeden „kielonek” za dużo i już nie potrafili go odstawić. Są talenty zmarnowane, nieodkryte i przepite.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz